Witamy w Ballyfrann - Deirdre Sullivan - recenzja

Przy pierwszym przeglądaniu książki uwagę zwracają tytuły rozdziałów zawierające nazwy roślin, głównie ziół. Taki zabieg budzi zainteresowanie, wydaje się, że będą one w jakiś sposób wpływać na zachowania bohaterów lub bieg zdarzeń. Jednak podczas lektury nie widać specjalnego związku między roślinami a fabułą. A szkoda, gdyż wzmianki o ich działaniu czy mocy nasuwają bardzo ciekawe skojarzenia.

Ojciec Madelaine i Catlin zginął, gdy dziewczynki miały dwa latka. Obecnie wraz z matką przeprowadzają się do Ballyfrann, miasteczka owianego złą sławą.
Bohaterki powieści przybywają do domu Briana, nowego partnera i miłości ich matki. Siedziba okazuje się jednak zamkiem z tajemniczą i mroczną atmosferą. Książka zaczyna przypominać stare, dobre angielskie historie z dreszczykiem. I ten nastrój wydaje się najciekawszym elementem utworu.

Akcja rozwija się bardzo wolno, trzeba przeczytać sporo wzmianek o zamku, mieszkańcach okolicy, potem mnóstwo rozmów, głownie między siostrami, aby dowiedzieć się o kolejnych wydarzeniach. Z tego powodu fabuła zaczyna trochę nużyć i odruchowo zaczyna się tylko z grubsza „przelatywać” wzrokiem niektóre strony. I tutaj zaletą okazuje się podział na niedługie rozdziały, dzięki czemu łatwiej jest czytać fragmentami i wracać w dowolnym momencie.

Kiedy dotrzemy do końca powieści, otrzymamy swego rodzaju nagrodę, jaką okazuje się finał historii, ciekawy, można rzec nawet: dość mocny. Autorka pokazała tu dobrą klasę i w jakimś sensie uratowała swoje dzieło. Oceniając całość, książkę trzeba uznać za dość oryginalną i wydaje się, że zainteresuje ona głównie nastolatków.



ZJ




Książka wydana przez


Komentarze